Otarłeś się kiedyś o śmierć?
Kiedyś moją pasją były szybowce. Raz latałem koło góry Żar w żywieckiem, wokół fantastycznych gór masywu Magury. Ze wszystkich stron otaczały mnie w pełni zalesione stoki. W pewnej chwili wiatr ustał, nie było też termiki która pozwoliłaby utrzymywać się w powietrzu. Oblał mnie blady strach. Nasłuchałem się już histori o śmiertelnych wypadkach w takich warunkach. Skierowałem szybowiec w stronę jedynego obniżenia, przełęczy za którą otwierała się kolejna dolina i moje lotnisko. Z każdą sekundą szybowiec był o metr niżej, mogłem liczyć szyszki, potem i igły. Przeleciałem dosłownie dwa metry ponad wierzchołkami drzew. W ostatniej chwili coś jakby dmuchnęło z dołu. UFF!
Zaraz wylądowałem, poszedłem na bok, usiadłem i podziękowałem Bogu za wysłuchanie modlitwy, jednej z najbardziej żarliwych w moim życiu. Przeprosiłem za swoją głupotę i pchanie się niezgodne z regulaminem. I że chcę już inaczej.
Chociaż miałem i kolejne recydywy. Gdy na przykład z przyjacielem wypłynęliśmy w slipkach w ocean by po pewnym czasie z przerażeniem odkryć, że nie wiemy gdzie jest brzeg. Albo chodzenie w nocy po klifach nad morzem kilkaset metrów niżej, by w świetle dziennym dopiero z r o z u m i e ć że przeskakiwaliśmy nad przepaścią. Prowadzenie samochodu na dwóch kołach bynajmniej nie dlatego, że tego chciałem lub umiałem.
Zrozumiałem, że Bóg nie jest tylko od ratowania nas w chwilach gdy sami jesteśmy bezsilni. Postanowiłem na nowo, całkowicie, świadomie podporządkować swoje życie Jemu i "po dobroci" budować z nim relacje, jak z przewodnikiem i przyjacielem.
Bo jeszcze jako dziecko, w głębokim buncie i wewnętrznej rebelii na jaką mogłem sobie tylko pozwolić w domu gdzie tata był niekwestionowanym autorytetem, gdy demonstrowałem, że ta cała "wiara" to bzdura, staroświeckie ograniczenia i że wolę "tak jak inni koledzy" - pewnego wieczoru po prostu tak jakby z moich oczu spadła opaska... ciężar... zobaczyłem, że jeśli komuś się podporządkować (bo w moim buncie wcale nie byłem taki znowu szczęśliwy) - to najlepiej od razu Jezusowi Chrystusowi - Najwyższemu. Przeprosiłem Go za moje działania i zaprosiłem do swojego życia, już bez buntu.
I zaczęło się...
Dzisiaj mogę powiedzieć - mam naprawdę spełnione, udane życie. Nie tylko dlatego, że mam swietną rodzinę, wspaniałe, dorosłe już dzieci, pracę w której się spełniam. Moja mama, która przez ostatnich 25 lat swojego życia była na wózku inwalidzkim cierpiąc cały czas wielki ból mówiła dokładnie to samo - warto żyć "na całość" z Bogiem, powierzyć się Jemu w całości. Ojciec, który zmarł na białaczkę mając 63 lata - do końca był szczęśliwym człowiekiem. Jakaś paranoja? Wcale nie! Po prostu Bóg robi co obiecuje.
Mam cel, chcę służyć innym, jak najbardziej praktycznie. Bo rady Pisma Świętego naprawdę są praktyczne, działają. Niby same wyżeczenia? Zmienia się perspektywa, stają się radością. Codzienne zmaganie z egoistycznymi odruchami, ambicją, ba - pychą... tak, to walka, ale mamy po swojej stronie nadprzyrodzone wspomaganie, by przynajmniej chcieć, dążyć.
Warunki zewnętrzne są ważne, ale nie najważniejsze. Wewnętrzny pokój można mieć w każdych warunkach. I co najciekawsze - to Bóg sam przejął inicjatywę i przygotował plan dla każdego z nas. Plan dopasowany do nas. Nie obiecuje wielkiej kasy, spełnienia wszystkich marzeń i zachcianek. Coś jeszcze lepszego. Spełnione życie. Niezależnie od okoliczności. Nawet meczennicy tego doświadczyli.
Ale zacząć musimy sami, "odryglować" drzwi swojego życia, zaprosić Jezusa Chrystusa by On wszystko przemeblował po swojemu i oddać Jemu wszystkie klucze... iść na całość.
Jeśli chciałbyś doświadczyć czegoś podobnego, to zapoznaj się z witryną www.szukajacBoga.pl Albo napisz do mnie, z pewnością odpowiem. Dopiszę szczegóły które Cię interesują. Odpowiem na Twoje pytania... jeśli będę potrafił.
Aha, nie jestem żadnym księdzem, duchownym, tylko zwykłym "cywilem"...
Heniek