Co ja tu właściwie robię?
Kilkanaście lat temu to pytanie często towarzyszyło mi podczas rodzinnych imprez, spotkań ze znajomymi, w szkole, a później w pracy.
Wszędzie czułam się źle, miałam wrażenie, że nigdzie nie pasuję, że nikt mnie nie rozumie, byłam pełna kompleksów i samotna. Równolegle z poczuciem wyobcowania wśród ludzi czułam, że tak samo odległy i niezaangażowany w moje życie jest Bóg. Zawsze wierzyłam w to, że On istnieje, ale mocno zwątpiłam w to, że mnie kocha i troszczy się o mnie. Pamiętam jak ubierałam choinkę na święta z trudem powstrzymując łzy, bo Boże Narodzenie stało się dla mnie pustą i martwą tradycją. Smutek był tym bardziej przejmujący, że pamiętałam moją dziecięcą, pełną ufności i radości wiarę, która w miarę rosnącego zainteresowania innymi religiami i filozofiami, stopniowo i niepostrzeżenie się ulotniła. Tęskniłam za bliskością z Bogiem, ale czasem pojawiała się myśl, że może to czego doświadczyłam w dzieciństwie było tylko wytworem mojej dziecięcej wyobraźni. Brakowało mi sensu i celu w życiu, ale nigdzie nie potrafiłam ich znaleźć. Chociaż na zewnątrz wszystko układało się dobrze, zdałam na wymarzone studia, a potem zaproponowano mi ciekawą pracę, to jednak wewnątrz miałam straszny smutek i pustkę. Taki stan trwał ok. 9 lat.
Jednak któregoś dnia mój brat zaprosił mnie na wyjazd biblijny w Tatry. Pojechałam tam tylko dlatego, że uwielbiam góry. Nie podejrzewałam, że ten wyjazd coś zmieni. Chyba w ogóle nie wierzyłam, że mogę znaleźć odpowiedź na mój duchowy głód w chrześcijaństwie. Wydawało mi się, że przecież już tak dobrze je znałam.
Jedne z pierwszych słów, które usłyszałam podczas tego wyjazdu pochodziły z listu do Efezjan i mówiły o tym, że jesteśmy zbawieni z łaski, przez wiarę, nie przez uczynki, aby się nikt nie chlubił (Ef 2:8-9).
Byłam w szoku!
Do tej pory byłam przekonana, że na niebo muszę sobie zapracować dobrymi uczynkami i że nigdy nie będę pewna, czy te dobre zrównoważyły te złe. Przeraziła mnie myśl, że skoro nie wiedziałam takiej podstawowej rzeczy o Bogu, to może w ogóle wierzyłam w wymyślonego przez siebie Boga, który nie ma nic wspólnego z tym prawdziwym? Po powrocie zaczęłam intensywnie czytać Pismo Święte, a Bóg, którego poznawałam, budził we mnie respekt, ale też coraz bardziej mnie fascynował. Pół roku później pojechałam na kolejny wyjazd chrześcijański i tam, wbrew okolicznościom, które niespodziewanie trochę się skomplikowały, Bóg niesamowicie dotknął mojego serca.
Nagle wszystko zaczęło się układać w całość. Poczułam się bardzo kochana przez Boga. Odzyskałam pokój i radość. Zaczęłam widzieć sens i cel. Miałam wrażenie, że świat znów nabiera kolorów.
Od tego czasu minęło kilkanaście lat. Lat pełnych radosnych, ale również i trudnych wydarzeń. Nigdy jednak nie żałowałam decyzji, aby pójść w pełni za Jezusem i być Jego uczennicą. Życie z Nim okazało się fascynującą przygodą. Przygodą, w której On pozwala mi przekraczać własne ograniczenia i robić rzeczy, o których kiedyś nawet nie śniłam. Niesamowite jest to, że ciągle mogę oglądać jak Bóg zmienia życie kolejnych osób. Jak wyciąga ich z "błota", nadaje wartość, odbudowuje relacje. Niezwykłe jest też to, jak Bóg naprawił moje relacje. Przez ponad 20 lat, w ogóle nie rozmawiałam z moim o 8-lat starszym bratem. Bardzo mnie to bolało, ale nie potrafiłam tego zmienić. Jednak kiedy zaczęliśmy rozmawiać o Bogu, ten mur między nami runął.
Bóg dał mi też wiele niezwykłych, bliskich relacji z innymi wierzącymi osobami. Kiedyś nawet nie przypuszczałam, że tak bliskie relacje pomiędzy obcymi ludźmi są możliwe.
Ale chyba najważniejsza jest nadzieja. Nadzieja, która wykracza poza życie tu i teraz. Nadzieja, która nazywana jest w Biblii kotwicą duszy. Bo, jak to kiedyś ktoś ładnie określił, Jezus jest odwrotną stroną rozpaczy.
Może zastanawiasz się…
po co właściwie piszę to wszystko… Powód jest tylko jeden – chcę Ci powiedzieć, że wiara nie ma nic wspólnego z martwymi, religijnymi obrzędami. Bliska i osobista relacja z Bogiem jest możliwa, a On obiecuje, że kto Go szuka, ten znajdzie. Doświadczyłam tego i trudno o tym nie mówić:)