Od samolotu do nieśmiertelności
Pamiętam dzień, gdy zaczęłam bać się śmierci. Było to w czasie stanu wojennego, gdy nad moim rodzinnym Poznaniem latały wojskowe samoloty. Pomyślałam wtedy (byłam dzieckiem), że mogą spuścić na nas bombę atomową i zdałam sobie sprawę, że w każdej chwili mogę umrzeć. Wcześniej byłam osobą religijną i starałam się (z różnym skutkiem) wypełniać Boże przykazania. Robiłam to, żeby Boga zadowolić – chodziłam do kościoła, modliłam się, starałam się żyć według Jego zaleceń. Wierzyłam, że Bóg istnieje i chciałam z Nim być, ale miałam świadomość, że jestem grzeszna i nie umiem żyć tak, jak chcę. Nie byłam pewna, czy moje starania są już wystarczające, czy na wadze przeważą jednak te złe rzeczy, które zrobiłam. Dlatego lęk przed śmiercią mnie nie opuszczał, choć oczywiście tylko czasami o tym myślałam.
Poza tym byłam raczej zadowolona z życia, miałam rodzinę, przyjaciół, grałam w tenisa ziemnego i z tego powodu dość sporo podróżowałam, dobrze się uczyłam. Ale zawsze mi czegoś brakowało, miałam jakąś tęsknotę w sercu, której nic nie zaspokajało. Ta tęsknota ujawniała się na przykład, gdy patrzyłam na piękny zachód słońca i myślałam o tym, że życie mija, zaraz się skończy, a ja nie wiem, jaki sens ma moje istnienie.
Na początku studiów spotkałam dziewczynę, która opowiedziała mi o zaproszeniu Jezusa do swojego życia. Mówiła o tym, że Bóg mnie kocha, ale moje grzechy oddzielają mnie od Niego. Między mną a Nim jest przepaść, której przez żadne moje starania nie pokonam. Więc jestem bezradna, w stanie duchowej śmierci. Ale Jezus właśnie po to przyszedł na świat, żeby zapłacić karę śmierci z powodu moich grzechów. I w ten sposób zrobił to, czego ja nie mogłam zrobić – przerzucił pomost nad przepaścią i umożliwił mi życie blisko Boga.
Słyszałam o tym wcześniej, w kościele, na lekcjach religii. Odkryciem było dla mnie, że sama wiedza nie wystarczy, ani też jakieś uczucia religijne. Że każdy człowiek musi podjąć świadomą decyzję, czy przyjmuje dar ofiary Jezusa na krzyżu i przebaczenia swoich grzechów, czy wchodzi na most do Boga, czy też nie chce tego robić i żyje według swojego planu. Inaczej mówiąc musi zaprosić Jezusa do swojego życia i serca. Ta decyzja obejmuje dwie sprawy. Jezus ma stać się moim osobistym Zbawicielem, czyli Tym, kto zapłacił karę za moje grzechy i dzięki temu mogę być z Bogiem. Ma stać się też moim Panem, Tym, komu oddaję kierownictwo nad życiem. To tak jakbym oddała Mu kierownicę w swoim samochodzie i pozwoliła Mu decydować, gdzie i w jaki sposób pojedziemy.
W czasie tej rozmowy zrozumiałam, że nie podjęłam takiej decyzji pomimo całej mojej religijności i starań. I że tego mi właśnie brakowało. Bardzo chciałam być z Bogiem, więc w prostej modlitwie zaprosiłam Jezusa, by wszedł do mojego życia, przebaczył moje grzechy i prowadził mnie. I On to zrobił.
Choć nie miałam żadnej wizji, nie czułam, że dzieje się ze mną coś niezwykłego, nie było fajerwerków, to wiedziałam, że w tym momencie Jezus zamieszkał we mnie. Pewne rzeczy zaczęły się zmieniać. Pierwszą z nich było to, że przestałam bać się śmierci. Zrozumiałam, że razem z darem przebaczenia dostałam również dar życia wiecznego. I to wcale nie dlatego, że sobie w jakiś sposób zapracowałam, tylko z tego powodu, że Jezus umarł zamiast mnie i już zapłacił karę śmierci za mnie, więc mam życie wieczne (można o tym przeczytać np.: w 1 Liście św. Jana 5, 11-13.) Przestałam więc uczynkami zapracowywać na życie wieczne i zaczęłam dziękować Bogu, że mnie przyjął za darmo (właściwie nie za darmo, ale za wysoką cenę śmierci Jego Syna). A z wdzięczności chciałam postępować według Jego wskazań.
Zaczęłam czytać i rozumieć Pismo Święte i znajdować inne Boże obietnice. Widziałam i widzę, jak Bóg ich dotrzymuje, przez co rośnie moje zaufanie do Niego. Miałam w sobie radość i spokój, jakich nie doświadczyłam nigdy wcześniej i widziałam, że życie w zgodzie z Bożymi poleceniami ma sens i jest najlepszym, co można wymyślić. Poprawiły się niektóre moje wcześniej zagmatwane więzi z ludźmi. Inaczej podchodzę też do kościoła, to już nie jest chodzenie, żeby być w porządku wobec Boga, ale docenianie tego, że mogę być z innymi wierzącymi. W walce z codziennością, trzymaniu się przy Bogu i Jego wartościach bardzo potrzebuję wsparcie. Dostaję je we wspólnocie, w której jestem zaangażowana, gdzie czuję akceptację i troskę o mnie.
Życie z Bogiem nie jest usłane różami. Nie oznacza, że nie grzeszę, że nie cierpię, nie mam problemów. Ze studentki stałam się osobą pracującą, mam rodzinę i wiele trosk związanych z dorosłym życiem. Jednak dzięki postępowaniu według Bożej woli, uniknęłam wielu kłopotów, które dotykają moich rówieśników. A w trudnych chwilach mogę liczyć na Boga, Jego mądrość, Jego wsparcie. Nie zawsze czuję Jego obecność, ale i tak wierzę na podstawie obietnic z Jego Słowa, że jest ze mną i że mnie nie opuści. Patrzę w przyszłość z nadzieją, której brakuje wielu ludziom naokoło mnie, nadzieją dotyczącą życia tu na ziemi, ale także w wieczności. I cieszę się, że czeka mnie nieśmiertelność.