On naprawdę żyje!
Mam na imię Julia i mam niespełna 18 lat. Od zawsze byłam osobą wierzącą, chodziłam na Podwórkowe Kółka Różańcowe, później na różne oazy i oczywiście co tydzień byłam w Kościele. To, że Jezus jest moim przyjacielem, wydawać by się mogło, wiedziałam od zawsze, jednak tylko w teorii... Nie myślałam, że jest coś więcej. Chyba nawet za często się nad tym nie zastanawiałam - po prostu tak było i myślałam, że tak zawsze będzie wyglądać moje życie. Może dlatego, że tak czułam się bezpiecznie i nikt nie pokazał mi, że można mieć żywą relację z Jezusem? W moich wyobrażeniach On zawsze był, ale gdzieś daleko, jakbym spotkać Go mogła tylko po śmierci. Tak było, aż do pewnego dnia, kiedy zostałam zaproszona przez moje kuzynki na ognisko, które organizowały dla swojej wspólnoty. Moi rodzice z początku nie chcieli się zgodzić, ale kiedy ostatecznie podjęli pomyślną dla mnie decyzję - nie mogłam się doczekać! Osoby z tej wspólnoty poznałam już jakiś czas temu i bardzo ich polubiłam. Mieli ( i mają wciąż! ) w sobie światło, radość, życzliwość. Kiedy jednak dotarłam na miejsce, z niewiadomych przyczyn było mi okropnie smutno. Miałam w sercu jakąś wielką tęsknotę, ból. Wszyscy się bawili, śmiali, rozmawiali, a ja chciałam tylko stamtąd uciec. "Dlaczego?" pytałam siebie. Tak bardzo chciałam tam przyjechać! Nie wiedziałam nawet komu mogę o tym powiedzieć... I co mogłabym powiedzieć? Sama nie wiedziałam, czemu jest tak, a nie inaczej. Pomiędzy nimi czułam się jeszcze bardziej samotna. Opuściłam ich, usiadłam na ulicy i zaczęłam płakać. Spytałam się Jezusa; "Dlaczego nazywasz się moim przyjacielem, skoro Ty również zostawiasz mnie samą w takiej sytuacji? Dlaczego mnie nie przytulisz, nie pocieszysz mnie?" Miałam do Niego duży żal. Chciałam być w domu i tam się wypłakać. Ostatnią rzeczą, której pragnęłam, było to, by inni oglądali mnie w takim stanie. Powróciłam jednak do reszty osób i zapomniałam o całej sytuacji. Pogodziłam się z tym, że może faktycznie Jezus jest moim przyjacielem tylko w teorii, choć było to dołujące... Aż do czasu pewnej Eucharystii, podczas której uświadomiłam sobie, że Jezus jest w moim sercu. Można to uznać za coś oczywistego i pewnie większość o tym wie. Dla mnie w tamtym momencie było to niesamowite odkrycie! Odkrycie tego, że to nie tylko teoria, ale to dzieje się naprawdę, tu i teraz! Jezus mieszka w moim sercu, On tego pragnie! I pragnie mi powiedzieć, jak bardzo mnie kocha. Tak bardzo mnie kocha, że właśnie dla mnie umiera, daje mi Samego siebie. Nie chce niczego więcej, chce zamieszkać w moim sercu. Moim, takim nędznym, grzesznym chce zamieszkać Sam Bóg. I nigdy mnie nie opuści, On zawsze tam będzie. Uświadomiłam sobie, że wtedy na ognisku, kiedy myślałam, że Go nie ma, On był jeszcze bliżej niż mi się mogło wydawać. On był bliżej niż ci wszyscy, którzy mogli chwycić mnie za rękę - On był dokładnie w moim sercu. Teraz wiem, że nie ma chwili w moim życiu, kiedy jestem samotna. On stale mieszka we mnie i w każdym, kto przyjmuje Go do swego serca. Cały jest dla mnie, a ja coraz bardziej pragnę być cała dla Niego. On nie jest tylko w teorii, On jest w moim życiu. Jest prawdziwie moim przyjacielem!